Informacje

Tajemny urok "zakopianiny"

2010-07-14 09:30:00 Jakub Chojak

Popularność Zakopanego utrzymuje się od lat na wysokim poziomie. Trudno się z tym nie zgodzić. Jednocześnie dość trudno to racjonalnie wyjaśnić.

Popularność Zakopanego utrzymuje się od lat na wysokim poziomie. Trudno się z tym nie zgodzić. Jednocześnie dość trudno to racjonalnie wyjaśnić. Każdego sezonu miliony turystów zdążają w przedziwnej euforii pod Giewont. Wszyscy jadą tam, aby wreszcie odpocząć. Na łonie natury, bo gdzieżby. W szumie halnego wiatru, wśród smreków i niespodziewanej ciszy. Aby odetchnąć świeżym powietrzem. Nacieszyć się samotnością w reglach…
Cisza, świeże powietrze? Akurat! W sezonie takie wytłumaczenie to czysta hipokryzja i każdy, kto choć raz doświadczył fenomenu “szczytu tatrzańskiego”, o tym wie. Wie, a jednak jedzie, gdy okazja nadarzy się powtórnie.
I to jest właśnie dziwne. Zakopane w szczycie sezonu oferuje swoim fanom różne formy ścisku i ucisku, z wyciskiem włącznie. Kto był tu późną wiosną lub latem, rozumie, o czym mówię. Podróż zakorkowaną “zakopianką” w piątkowe popołudnie, spacer Krupówkami (różniącymi się od zatłoczonej Marszałkowskiej tylko większą ilością materii ludzkiej na centymetr sześcienny), wieczorne posiady w przesiąkniętej nikotyną i ludzkim potem karczmie… – to tylko niektóre z wątpliwych przyjemności. Mocno “dają w kość”- nie tylko w kość, ale i w mięśnie, a już na pewno w struny głosowe – wycieczki tatrzańskie, ot choćby z Kuźnic na Halę Gąsienicową. Na szlaku dalej funkcjonuje piękny niegdyś zwyczaj pozdrawiania każdego turysty. A więc chrypka murowana, chyba że w trosce o stan swojego gardła świadomie wybieramy nieuprzejmość.
Czy tak wygląda odpoczynek na łonie natury? Chyba raczej jest to ciekawostka socjologiczna. Może, o paradoksie, ludzie lubią ten cały zgiełk? Człowiek to zwierzę stadne. Niemniej jest zagadką, co ciągnie masę ludzką (do której i ja się zaliczam) do Zakopanego. Przecież większość jadących w Tatry wie, jak będzie, a mimo to z premedytacją wybiera odpoczynek właśnie tu.
Co więcej, niektórzy, złapawszy zakopiańskiego bakcyla, zaczynają przyjeżdżać coraz częściej, zaniedbując pracę i przyjaciół. Gros czasu spędzają wśród narzekań na przeludnienie i klimat, a kiedy wydaje się, że są już u kresu wytrzymałości, zamiast uciekać z Zakopanego, porzucają wszystko inne i przenoszą się pod Giewont na stałe. Trąci to trochę witkacowskim absurdem, ale takie są fakty. Zakopane bowiem ma to COŚ.
Magii tego CZEGOŚ ulegały całe pokolenia – migracja wrażliwych na atmosferę Zakopanego jednostek zaczęła się na szerszą skalę już pod koniec XIX wieku. W 1894 roku w spisie właścicieli domów na obszarze zakopiańskiego uzdrowiska górale stanowili niespełna 54 procent. Sto lat później osób mogących wylegitymować się dwustuletnim rodowodem podhalańskim jest już tylko około 16 procent, reszta to ludność napływowa.
Jak nazwać to COŚ, którego energia sprawcza jest tak wielka, że zmienia ludzkie życia z mocą wichru gnącego źdźbła trawy? Co powoduje, że ludzie, często mocno już osadzeni w realiach gdzieś na nizinach, nagle rzucają wszystko, przyjeżdżają na Podhale i zaczynają od nowa?
Niektórzy mówią, że powoduje to niezwykłość otoczenia, czyste piękno zaklęte w Tatrach, surowość klimatu. Inni, że szczególna wrażliwość siedząca w duszach niepospolitych, nie pozwalająca na chwilę wytchnienia i wciąż poszukująca, znajduje podatny grunt na tej skalnej ziemi. Jeszcze inni, że to metafizyczna substancja tkwiąca w powietrzu i nadająca ludzkiej egzystencji sens, po to, by go po pewnym czasie znów odebrać.
Prawda leży pewnie pośrodku albo w jakimś innym miejscu. Prawdopodobnie każdy, kto porzucił własny dom i zamieszkał w Zakopanem, ma swoją prawdę. Osobistą i jedyną. Jemu tylko zrozumiałą, ewaluującą z chwili na chwilę, roztapiającą się w ulewnych deszczach i marznącą w kopnym śniegu. Tę, która rozkwita wiosną i która kiedyś umiera.
Literatura znalazła na tę prawdę mocne słowo. To ZAKOPIANINA, podhalański narkotyk. Ona przyciąga, mami, oszałamia, działa jak balsam na zranione serca. Może też, jak każdy narkotyk, ściągnąć na dno. Struć i zniszczyć.
Zakopianina zaczarowała wielu. Zupełnie nieodporni na nią są artyści, ludzie uprawiający wolne zawody, taternicy i wszelkiego rodzaju niespokojne duchy. Choć właściwie nie ma na to żadnej reguły. Uzależnienie może uwięzić każdego.
Jednym z pierwszych, który odczuł działanie zakopianiny był doktor Tytus Chałubiński, lekarz z Warszawy. Miał wtedy 53 lata, za sobą skomplikowane przeżycia rodzinne i sporo osiągnięć na polu nauki. Był rok 1873. Doktor planował spędzić w Zakopanem dwa miesiące, rozwój epidemii cholery sprawił, że został dłużej, pomagając góralom w walce z chorobą. Wkrótce zaczął pojawiać się pod Tatrami coraz częściej, a w 1879 roku osiadł tu na stałe.
Doktor Chałubiński to postać szczególna, jak zresztą większość ludzi wrażliwych na narkotyk Tatr. To właśnie on reklamował wśród warszawskiej inteligencji zbawienny ponoć wpływ klimatu w leczeniu gruźlicy i różnego rodzaju nerwic. Abstra xxxxx ąc od faktu, czy miał rację, spowodował tym najazd ludzki – do Zakopanego zdążali chorzy w różnych fazach rozwoju gruźlicy, pisarze poszukujący natchnienia, chcący podreperować swoje nerwy, lekarze i naukowcy. Uzdrowisko poczęło gwałtownie się rozwijać.
Również za radą doktora przyjeżdżał do Zakopanego chory na gruźlicę Stanisław Witkiewicz, malarz i literat, późniejszy twórca stylu zakopiańskiego w architekturze. Jego genialny syn Witkacy przesiąkał więc zakopianiną od najwcześniejszych lat, spędzając dzieciństwo pod Giewontem.
[…]Niewątpliwie Witkacy był zaczadzony zakopianiną. Podobnie jak cała plejada gwiazd Młodej Polski i dwudziestolecia międzywojennego na czele z Janem Kasprowiczem, Karolem Szymanowskim czy Kornelem Makuszyńskim. Podobnie jak tysiące ludzi spod znaku pędzla, dłuta, pióra i różnych innych znaków. Także znaku czasu. Na zakopianinę bowiem nie ma mocnych i dziś, w zracjonalizowanym i skomputeryzowanym nowym świecie. Znam to z autopsji, gdyż – jak to mówią – Tatry mnie także uwiodły.
Urok Zakopanego, nie pozwalający na dłużej opuścić tego miejsca, w pewnym momencie staje się przekleństwem. Często trudno jest znaleźć rozsądny kompromis między potrzebą przebywania blisko ukochanych Tatr, a kulawością codziennej egzystencji. Trzeba szukać nietypowych rozwiązań, aby w Zakopanem związać koniec z końcem. Piękno i poezja cudownego zakątka powoli zamienia się w prozę. Zazwyczaj.
To jest druga twarz zakopianiny, która, jak każdy szanujący się narkotyk, drugą twarz posiadać musi. Początkowa euforia prowadzi w mroczny kanał, chyba że wcześniej przerwie się ten proces i ucieknie z demonicznego miejsca. Na szczęście można się uodpornić. Można wyjść z nałogu, walczyć z wielką pasją, dać się przez tę walkę pochłonąć, czyniąc z niej sens życia. Można też swą bezradność utopić w alkoholu – co się pod Giewontem często zdarza – gdy już umierają złudzenia.
Oczywiście tego typu czarne scenariusze, przypominające wyznania heroinisty, nie muszą być konsekwencją przeprowadzki pod Giewont. Ludzkie życia mają to do siebie, że regułą jest brak reguł. Katastrofizm i czarnowidztwo to tylko dorabianie ideologii do fascynującego procesu, jakim jest trwanie tu, na ziemi. A poza tym, czy zakopianina istnieje naprawdę, nie wiadomo. Choć są tacy, którzy mrużąc oko twierdzą, że tak.

TE ARTYKUŁY MOGĄ CIĘ ZAINTERESOWAĆ